Większość z nas odczuwa trudno wytłumaczalny związek z naszymi jabłkami. Coś na kształt przywiązania lub głębokiego uczucia. Można się zgadzać, śmiać, dziwić – jednak tak bywa i wcale nie mam zamiaru się z tego tłumaczyć.
Z drugiej strony chyba większość z Was zgodzi się, że przenosimy nasze życie, naszą pracę i wspomnienia na dyski komputerów, na serwery Googla – gdzieś tam je w ogólności umieszczamy.
Czy kiedykolwiek zastanawialiście się co może czuć człowiek, który traci swoje cyfrowe życie? Dla mnie osobiście to tragedia choć w moim przypadku łączy się to “tylko” z utratą wspomnień. Zdecydowanie mniej kolorowo może być gdy tracimy naszą pracę.
Użytkownicy Maców dostali od Apple wspaniałe narzędzie, które pozwala na uniknięcie takich sytuacji. Mam tu na myśli Time Machine, o której swego czasu wspominałem.
Jednak soft ten udostępniony został dopiero w Leopardzie, wcześniej należało dbać o archiwizację we własnym zakresie. Nie ukrywajmy – nie jest to proste (może inaczej: jest, ale przypominamy sobie często o tym dopiero po jakiejś katastrofie).
Znajomy mej piękniejszej połowy zmieniał Tiger’a na Leoparda. Teoria mówiła – nie powinno być problemów – praktyka pokazała, że wie lepiej.
Po kilku telefonach umówiliśmy się na reanimacje zawartości jego dysku. Jak się do tego zabrać? Potraktować Maca jako dysk zewnętrzny innego Maca.
Opis przygotowań:
- iMac – chory;
- Macbook – zdrowy;
- dysk zewnętrzny – zdrowy;
Zrobiliśmy kłębowisko bialutkich kabelków według takiego schematu (pochwalcie mnie za rysunek):
Opis akcji ratunkowej:
- MacBook włączony z podpiętym przez USB (mój ma tylko jedno FireWire więc tak trzeba było) dyskiem zewnętrznym;
- iMac podłączony przez FireWire;
- MacBook włączony;
- odpalamy iMac’a z wciśniętą literką T;
- po chwili zostaje on wykryty jako zwykły dysk zewnętrzny;
- szukamy czego trzeba i kopiujemy na dysk zewnętrzny – w naszym przypadku dedykowany Mac’om Seagate;
Samo kopiowanie około 250GB danych zabrało ładne pare godzin – ale się udało!!!
Pamiątkowa fotka: